sobota, 10 stycznia 2015

Brak mi cierpliwości do rozbudowanych podsumowań. Ale bez większego wysiłku i konieczności przebijania się przez archiwa pamięci mogę przyznać, że dla mnie, nie byłoby tego roku bez Bena Howarda.

Choć I Forget Where We Were, druga płyta Bena Howarda, ukazała się dopiero w październiku 2014 r., w moim życiu zaczęła istnieć już w okolicy czerwca. Wtedy znalazłam w sieci pierwsze wersje tytułowej piosenki, granej na różnego rodzaju koncertach i festiwalach już od 2013 r. Czekałam na tą płytę z ekscytującą niecierpliwością, śledząc uważnie ukazujące się co jakiś czas oficjalne wersje pochodzących z niej utworów. Zazwyczaj staram się nie koncentrować za bardzo na singlach przed ukazaniem się całej płyty. Gdy przesłucha się je za bardzo, potem zaczynają odstawać od pozostałych kawałków i potrafią zepsuć przyjemność obcowania z całym albumem. W tym przypadku jednak nie potrafiłam się powstrzymać, wysłuchałam też koncertu, który Ben zagrał z zespołem w radiu BBC na miesiąc przed ukazaniem się płyty (koncert ten, podczas którego odegrali całą płytę, od początku do końca, można zobaczyć tutaj). 



Zakup albumu w październiku był zwieńczeniem trwającego miesiącami dość kompulsywnego odsłuchiwania wcześniejszych piosenek Bena Howarda, znajdowanych w dziwnych zakamarkach internetu. Wcześniej kojarzyłam go z pojedynczych piosenek, jeszcze gdzieś koło EPki Old Pine (2011). Pierwsza płyta Every Kingdom (2011)  umknęła mojej uważności, jak to czasem bywa, i potem straciłam poczynania Bena z oczu. Więc kiedy w tym roku otworzyło się przede mną morze piosenek, wpadłam po uszy.

Ok, nie obyło się bez wątpliwości. Wspominałam już, że z pewną podejrzliwością traktuję popularność artystów, których słucham. Przyzwyczajona do tego, że moi ulubieni zazwyczaj nie znajdują wielu fanów, przynajmniej w Polsce, zawsze się trochę dziwię, gdy zdarzy mi się lubić, coś co i inni lubią (zdaję sobie sprawę, że to głupie podejście i wynika pewnie z niepewności własnych sądów czy lekkich skłonności snobistycznych, czyli rzeczy, które powodów do dumy nie przysparzają. Ale takie są prawdy). Ben Howard ma sporo fanów. Albo nawet: wyznawców. Komentarze na youtubie i facebooku ociekają lukrem i zachwytem. Widać w nich nieskończone uwielbienie, możliwe do wzbudzenia jedynie w targanych hormonami nastoletnich sercach. Budzi to pewien dyskomfort. (Choć z drugiej strony, miło zobaczyć taką pozytywną stronę interenetowych komentarzy :) Zaskakująco niewiele w nich hejterów i trollingu, aż jakby to był inny youtube. Może sympatyczność artysty przyciąga sympatyczność ludzi?). W każdym razie, entuzjazm fanów i ciągle rosnące liczby lajków i wyświetleń czasem studziły mój zapał. Więc trochę jak do jeża, nieufnie poddawałam w wątpliwość obiektywność swoich uszu. Ale jakkolwiek próbowałam analizować, dochodziłam wciąż do tego samego wniosku: to cholernie dobra muzyka.

I Forget Where We Were to album o miłości i nie o miłości. Dla mnie to przede wszystkim płyta o próbie ukierowania swojego życia w pewne tory i frustracji, gdy ciągle coś nam się wymyka. O szukaniu stabilizacji w sobie i zagubieniu, które temu czasem towarzyszy. I Forget Where We Were rozwija się niczym opowieść, dla mnie bardziej o dorastania niż o złamanym sercu. Wywołuje w głowie bardzo wyraziste obrazy i odczucia. Spójność potęguje brzmienie, ale i teksty. Jakbyśmy od piosenki do piosenki przechodzili przez rozdziały tej samej książki, śledząc losy tych samych bohaterów.

To jedna z niewielu płyt, które tak konsekwentnie słucham w całości. Od początku do końca, bez przeskakiwania utworów, bez shuffla, bez wybierania tymczasowych ulubionych piosenek. Od pierwszych dźwięków Small Things aż po wybrzmienie All Is Now Harmed.

Atmosfera tej płyty, balansująca między różnymi odcieniami melancholii, sprawia, że pewna doza smutku wybrzmiewa mi we wszystkich utworach.  Nawet w She Treats Me Well, o którym sam Ben na koncercie wspominał, że to „najweselszy” utwór. Gdy słucham wraz z pozostałymi, nie dowierzam, że jest to zadowolona piosenka. Doszukuję się niewielkiej chociaż wątpliwości, pęknięcia w obrazie. Podobnie w przypadku Time Is Dancing. Pozornie beztroska, wpadająca w ucho piosenka, ma w sobie dużo emocjonalnej ambiwalencji. I tak, w zależności od nastroju, nawet jej tekst nabiera dla mnie innego znaczenia. Słowa „and I am finally colouring inside the lines that I live between” czasem działają umacniająco, wzbudzają pewność i spokój, a czasem wywołują bezradność i frustrację Wszystko w zależności od tego, czy „mieszczenie się w liniach” uznam za szczęśliwy powrót do strefy bezpieczeństwa, czy za uwięzienie siebie w niej.

Najdramatyczniejszym momentem na płycie jest Evergreen. Z wyciszonym, monotonnym wokalem i słowami „my mother curse the town for bringing me down”. To jest ten moment, gdy podczas słuchania zamieram w maksymalnym napięciu. Nawet jeśli płyta leci bardziej w tle, gdy zajmuję się innymi rzeczami, ta piosenka robi mi STOP. I przez te kilka minut przejmuje władanie nad moim nastrojem, ciągnąc mnie za sobą w otchłań rezygnacji i braku sił.

Trochę w kółko o tym samym, ale naprawdę nie mogę się nadziwić jak idealna jest kolejność tych piosenek. Zwłaszcza od Time is Dancing, kiedy zaczyna wzrastać niepokój i napięcie, rozładowane dopiero w złości i rozpaczy The End of the Affair. I wreszcie Conrad, który ze swoją lekkością pojawia się niczym słońce po burzy. Możemy trochę odetchnąć. A nawet trochę potańczyć, bo jest w rytmie tej piosenki coś takiego, że nogom ciężko ustać.



Choć I Forget Where We Were to smutna płyta, nie pozostawia z uczuciem przygnębienia. Wieńczące album, rosnące All is Now Harmed to zakończenie nieokreślenie pozytywne. Pozostaje nadzieja? ulga? Spokój w głowach? Pozostaje jakaś siła, która raczej zachęca do zmierzenia się ze światem, niż do chowania głowy pod kołdrą.

Miałam szczęście uczestniczyć w listopadzie w koncercie promującym tę płytę. I był to jeden z piękniejszych koncertów, jakie mi się przytrafiły. Warto poszukać nagrań live Bena Howarda w internecie, część z nich jest dostępna w przyzwoitej jakości. Jego piosenki na żywo dostają nowe życie. To nie jest jeden z tych artystów, który odtwarza idealnie nagrania z płyty, perfekcyjnie tak samo. Wersje koncertowe mają swoją energię, za każdym razem trochę inne brzmienie.

Nagrania live pozwalają też przyjrzeć się specyfice gry na gitarze Bena. Jeśli chodzi o granie muzyki i możliwości wykorzystania instrumentów, jestem totalnym laikiem. Dlatego tym bardziej fascynujące było dla mnie obserwowanie, co można zrobić z gitarą. Od posiłkowania się nią jako perkusją (Under the Same Sun) po granie „odwrotnie” (I Forget Where We Were). Odkąd zobaczyłam te różne dziwności u niego zaczęłam zwracać większą uwagę także na grę innych muzyków. Przestałam traktować youtuba jak radio i zaczęłam dostrzegać różne rzeczy, które dzieją się na scenie, poza tym oczywistym, czyli wokalem.

W minionym roku Ben Howard zajął tak dużo miejsca w moim życiu nie tylko dzięki swojej muzyce. Był czas decyzji i zmian, które po raz kolejny przetrząsnęły moje życie do góry nogami. Dodawałam sobie odwagi szukając historii żyć trochę alternatywnych do statystycznej normalności. I wśród różnych tego typu wzmacniających inspiracji, było kilka wywiadów Ben Howarda. Nie ma ich w sieci zbyt wiele, większość pochodzi sprzed dwóch-trzech lat. Mimo iż trochę nieaktualne, warte wciąż odsłuchania.  





Na koniec jeszcze mały prezencik, czyli dodatkowy otwór z winylowej wersji I Forget Where We Were. Dla bezpłytowców dostępny niestety tylko w jakości youtuba, ale i tak ciężko o obojętność:


0 komentarze:

Prześlij komentarz

Obsługiwane przez usługę Blogger.