Brak mi cierpliwości do rozbudowanych podsumowań. Ale bez
większego wysiłku i konieczności przebijania się przez archiwa pamięci mogę przyznać,
że dla mnie, nie byłoby tego roku bez Bena Howarda.
Choć I Forget Where We Were, druga płyta Bena
Howarda, ukazała się dopiero w październiku 2014 r., w moim życiu zaczęła
istnieć już w okolicy czerwca. Wtedy znalazłam w sieci pierwsze wersje
tytułowej piosenki, granej na różnego rodzaju koncertach i festiwalach już od
2013 r. Czekałam na tą płytę z ekscytującą niecierpliwością, śledząc uważnie
ukazujące się co jakiś czas oficjalne wersje pochodzących z niej utworów.
Zazwyczaj staram się nie koncentrować za bardzo na singlach przed ukazaniem się
całej płyty. Gdy przesłucha się je za bardzo, potem zaczynają odstawać od
pozostałych kawałków i potrafią zepsuć przyjemność obcowania z całym albumem. W
tym przypadku jednak nie potrafiłam się powstrzymać, wysłuchałam też koncertu,
który Ben zagrał z zespołem w radiu BBC na miesiąc przed ukazaniem się płyty
(koncert ten, podczas którego odegrali całą płytę, od początku do końca, można
zobaczyć tutaj).
Zakup albumu w październiku był zwieńczeniem trwającego miesiącami dość
kompulsywnego odsłuchiwania wcześniejszych piosenek Bena Howarda, znajdowanych
w dziwnych zakamarkach internetu. Wcześniej kojarzyłam go z pojedynczych
piosenek, jeszcze gdzieś koło EPki Old
Pine (2011). Pierwsza płyta Every
Kingdom (2011) umknęła mojej uważności, jak to czasem bywa, i potem
straciłam poczynania Bena z oczu. Więc kiedy w tym roku otworzyło się przede
mną morze piosenek, wpadłam po uszy.
Ok, nie obyło się bez wątpliwości. Wspominałam już, że z
pewną podejrzliwością traktuję popularność artystów, których słucham. Przyzwyczajona
do tego, że moi ulubieni zazwyczaj nie znajdują wielu fanów, przynajmniej w Polsce,
zawsze się trochę dziwię, gdy zdarzy mi się lubić, coś co i inni lubią (zdaję
sobie sprawę, że to głupie podejście i wynika pewnie z niepewności własnych
sądów czy lekkich skłonności snobistycznych, czyli rzeczy, które powodów do
dumy nie przysparzają. Ale takie są prawdy). Ben Howard ma sporo fanów. Albo
nawet: wyznawców. Komentarze na youtubie i facebooku ociekają lukrem i
zachwytem. Widać w nich nieskończone uwielbienie, możliwe do wzbudzenia jedynie
w targanych hormonami nastoletnich sercach. Budzi to pewien dyskomfort. (Choć z
drugiej strony, miło zobaczyć taką pozytywną stronę interenetowych komentarzy :)
Zaskakująco niewiele w nich hejterów i trollingu, aż jakby to był inny youtube.
Może sympatyczność artysty przyciąga sympatyczność ludzi?). W każdym razie, entuzjazm fanów i ciągle rosnące liczby
lajków i wyświetleń czasem studziły mój zapał. Więc trochę jak do jeża,
nieufnie poddawałam w wątpliwość obiektywność swoich uszu. Ale jakkolwiek
próbowałam analizować, dochodziłam wciąż do tego samego wniosku: to cholernie
dobra muzyka.
I Forget Where We Were to album o miłości i nie o miłości. Dla mnie to przede
wszystkim płyta o próbie ukierowania swojego życia w pewne tory i frustracji,
gdy ciągle coś nam się wymyka. O szukaniu stabilizacji w sobie i zagubieniu,
które temu czasem towarzyszy. I Forget
Where We Were rozwija się niczym opowieść, dla mnie bardziej o dorastania niż o złamanym sercu. Wywołuje w głowie bardzo wyraziste obrazy i odczucia. Spójność potęguje brzmienie, ale i teksty. Jakbyśmy od
piosenki do piosenki przechodzili przez rozdziały tej samej książki, śledząc
losy tych samych bohaterów.
To jedna z niewielu płyt, które tak konsekwentnie słucham w
całości. Od początku do końca, bez przeskakiwania utworów, bez shuffla, bez
wybierania tymczasowych ulubionych piosenek. Od pierwszych dźwięków Small Things aż po wybrzmienie All Is Now Harmed.
Atmosfera tej płyty, balansująca między różnymi odcieniami melancholii,
sprawia, że pewna doza smutku wybrzmiewa mi we wszystkich utworach. Nawet w She
Treats Me Well, o którym sam Ben na koncercie wspominał, że to „najweselszy”
utwór. Gdy słucham wraz z pozostałymi, nie dowierzam, że jest to zadowolona
piosenka. Doszukuję się niewielkiej chociaż wątpliwości, pęknięcia w obrazie. Podobnie w przypadku Time Is
Dancing. Pozornie beztroska, wpadająca w ucho piosenka, ma w sobie
dużo emocjonalnej ambiwalencji. I tak, w zależności od nastroju, nawet jej
tekst nabiera dla mnie innego znaczenia. Słowa „and I am finally colouring inside the lines that I live between” czasem
działają umacniająco, wzbudzają pewność i spokój, a czasem wywołują bezradność i frustrację Wszystko w zależności od tego, czy „mieszczenie się w liniach” uznam za
szczęśliwy powrót do strefy bezpieczeństwa, czy za uwięzienie siebie w niej.
Najdramatyczniejszym momentem na płycie jest Evergreen. Z wyciszonym, monotonnym wokalem i słowami „my mother curse the town for bringing me
down”. To jest ten moment, gdy podczas słuchania zamieram w
maksymalnym napięciu. Nawet jeśli płyta leci bardziej w tle, gdy zajmuję się innymi
rzeczami, ta piosenka robi mi STOP. I przez te kilka minut przejmuje władanie
nad moim nastrojem, ciągnąc mnie za sobą w otchłań rezygnacji i braku sił.
Trochę w kółko o tym samym, ale naprawdę nie mogę się nadziwić jak idealna jest kolejność tych
piosenek. Zwłaszcza od Time is Dancing,
kiedy zaczyna wzrastać niepokój i napięcie, rozładowane dopiero w złości i
rozpaczy The End of the Affair. I
wreszcie Conrad, który ze swoją lekkością
pojawia się niczym słońce po burzy. Możemy trochę odetchnąć. A nawet
trochę potańczyć, bo jest w rytmie tej piosenki coś takiego, że nogom ciężko
ustać.
Choć I Forget Where We
Were to smutna płyta, nie pozostawia z uczuciem przygnębienia. Wieńczące
album, rosnące All is Now Harmed to
zakończenie nieokreślenie pozytywne. Pozostaje nadzieja? ulga? Spokój w
głowach? Pozostaje jakaś siła, która raczej zachęca do zmierzenia się ze światem, niż do chowania głowy pod kołdrą.
Miałam szczęście uczestniczyć w listopadzie w koncercie
promującym tę płytę. I był to jeden z piękniejszych
koncertów, jakie mi się przytrafiły. Warto poszukać nagrań live Bena Howarda w
internecie, część z nich jest dostępna w przyzwoitej jakości. Jego piosenki na żywo dostają
nowe życie. To nie jest jeden z tych artystów, który odtwarza idealnie nagrania
z płyty, perfekcyjnie tak samo. Wersje koncertowe mają swoją energię, za każdym razem trochę inne
brzmienie.
Nagrania live pozwalają też przyjrzeć się specyfice gry na
gitarze Bena. Jeśli chodzi o granie muzyki i możliwości wykorzystania
instrumentów, jestem totalnym laikiem. Dlatego tym bardziej fascynujące było dla
mnie obserwowanie, co można zrobić z gitarą. Od posiłkowania się nią jako
perkusją (Under the Same Sun) po
granie „odwrotnie” (I Forget Where We Were). Odkąd zobaczyłam te różne dziwności u niego zaczęłam zwracać większą
uwagę także na grę innych muzyków. Przestałam traktować youtuba jak radio i
zaczęłam dostrzegać różne rzeczy, które dzieją się na scenie, poza tym oczywistym,
czyli wokalem.
W minionym roku Ben Howard zajął tak dużo miejsca w moim
życiu nie tylko dzięki swojej muzyce. Był czas decyzji i zmian, które po raz
kolejny przetrząsnęły moje życie do góry nogami. Dodawałam sobie odwagi szukając
historii żyć trochę alternatywnych do statystycznej normalności. I wśród różnych
tego typu wzmacniających inspiracji, było kilka wywiadów Ben Howarda. Nie ma
ich w sieci zbyt wiele, większość pochodzi sprzed dwóch-trzech lat. Mimo iż trochę nieaktualne, warte
wciąż odsłuchania.
Na koniec jeszcze mały prezencik, czyli dodatkowy otwór z winylowej wersji I Forget
Where We Were. Dla bezpłytowców dostępny niestety tylko w jakości youtuba,
ale i tak ciężko o obojętność:
0 komentarze:
Prześlij komentarz