Fale odległe. Ben Gulliver
A NEW BREED: Get Miles Away - Part 1/5 from The Creator Class on Vimeo.
Dystans. Matthew Frost
A NEW BREED: Content With Content - Part 4/5 from The Creator Class on Vimeo.
Cisza muzyka. Dead Horse Beats
ORIGINALS: Into The Great Outdoors with DEAD HORSE BEATS from The Creator Class on Vimeo.
Radość. Kastor and Pollux
ORIGINALS: Plants, Projectors, and Conquering the WWW with Kastor & Pollux | #thecreatorclass from The Creator Class on Vimeo.
Toro y Moi rysuje
A NEW BREED: Lessons with Toro y Moi - Part 5/5 from The Creator Class on Vimeo.
Więcej: The Creator Class
czwartek, 5 marca 2015
sobota, 14 lutego 2015
Laia Abril to artystka pochodząca z Barcelony, opisywana jako "fotografka opowiadająca historie". Faktycznie, w jej pracach - czy to zdjęcia, czy filmy - widać pewną opowieść, są niczym reportaże. Wydana w zeszłym roku książka "Epilogue" dokumentuje stratę rodziny i bliskich 26-latki, która zmarła na bulimię (do kupienia tu i tu).
Temat zaburzeń odżywiania pojawiał się już we wcześniejszych pracach. Poprzez rekonstrukcję krążących po internecie zdjęć dziewczyn pro-ana, czy przyglądanie się codzienności dziewczyny chorującej na bulimię. Fragment filmu można obejrzeć tutaj, aby zobaczyć całość wystarczy wysłać mejla.
Z kolei jeden z nowszych projektów koncentruje się na aseksualności. Na kanale vimeo Lai Abril można znaleźć krótkie wywiady z osobami aseksualnymi, które w bardzo zwyczajny, ale i bezpośredni sposób przybliżają swoją wersję świata. W temacie aseksualności wciąż wydaje mi się, że więcej w oficjalnym obiegu mitów i niedowierzania, niż zrozumienia, dlatego warto pooglądać i zapamiętać jak najwięcej.
Asexuals Project - Teaser from laia abril on Vimeo.
poniedziałek, 26 stycznia 2015
Po powrocie z Portugalii przywiozłam ze sobą ocean. Najważniejsze do zapamiętania. Fale rozbijające się z hukiem o skały. Niekończący się, wciąż głośniejszy szum. Piasek uciekający spod stóp z każdym odpływem.
Pamiętać. Cały czas pamiętać.
Z powodu oceanu w sobotę obejrzałam w kinie Muza film "Atlantic". Historia mieszkańca Maroko, którego spokojny świat ożywa, gdy do jego miejscowości przyjeżdżają latem surferzy. Radość, życie i zabawa. Ale gdy kończy się lato, znikają. Pozostaje pustka po złudnej wolności. I rozczarowująca codzienność.
Dla Fettah to już za mało. Kto raz posmakuje, już nie może odpuścić. Kto dostanie na chwilę inną perspektywę, nie będzie już mógł z niej zrezygnować.Chłopak próbuje wpasować się w dawne tory swojego życia, ale powrotu już nie ma. Coś w nim pękło, coś się zmieniło. Pojawiły się plany i marzenia, których nie potrafił odpuścić i zapomnieć.
Fettah podejmuje więc decyzję. Zostawia więc wszystko za sobą i postanawia popłynąć do Europy na desce windsurfingowej. Dla niego jedyny możliwy sposób.
W filmie towarzyszymy mu w jego podróży. Poznajemy, z pozoru nie aż tak istotne wydarzenia, które ostatecznie popchnęły go w to ryzyko. Słuchamy jego monologów, tęsknoty i rozterek. Płyniemy oceanem. Pełnym ekranem oceanu.
Film pokazywany był w ramach Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Rotterdamie jednocześnie w kilkudziesięciu kinach w całej Europie. Mam nadzieję, że to tylko początek i że pojawi się niedługo w kinach tap po prostu, albo chociaż przywędruje przy okazji innych festiwali. Hipnotyczna opowieść, płynąca swoim własnym, spokojnym tempte, która warto sprawdzić, nie tylko z powodu zapierających dech zdjęć.
Choć spotkanie z oceanem bezcenne.
Jeśli już przy oceanie jesteśmy, to trafiam co jakiś czas na takie ujęcia, które łapią serce.
Kolekcjonuję fale. Na ekranach i na półce. Jeszcze zanim postanawiałam ograniczać zbieractwo, taka książka dodała mi szczęścia:
A od czasu do czasu, sprawdzam czy się wszystko w pamięci zgadza i oglądam nagrane niewprawną ręką filmiki na telefonie. I pamiętam, gdzie jeszcze wrócę.
środa, 21 stycznia 2015
Jak znaleźć dobrą muzykę? Niby to teraz najprostsza rzecz
świata. Nieskończony internet. Algorytymy, które rozpoznają twój gust i
podsuwają coraz to nowe kąski. You tube, last.fm, spotify pomagają w kilka
sekund dotrzeć do muzyki trafionej w
twoje gusta. Bo podobnej do tego, co słuchasz wcześniej, a wiadomo, że lubimy,
co znamy. Ale co jeśli potrzebujemy czegoś zupełnie nowego? Jeśli nudzi nas
znane? Jak nie przegapić czegoś, co dla nas może stać się piękne i ważne, ale
co nijak ma się do tego, co było piękne i ważne dotychczas?
Mama wychowała mnie z radiem. I to właśnie do dziennikarzy radiowych miałam zawsze największe zaufanie, jeśli chodzi o muzyczne rekomendacje. Podobała mi się też forma – słuchanie gadania, opowieści o muzyce, płytach, utworach. Opowieści, które jeszcze bardziej wzmagały niecierpliwość i pokusę słuchania.
Moim pierwszym idolem był Paweł Kostrzewa, którego audycję „Trójkowy
Express” potrafiłam niemal w całości nagrywać na kasety. Do dziś serce mi się
kraje na wspomnienie jego głosu, pasji i emocji, które towarzyszyły mi każdego
wieczoru. Dwie godziny audycji siedziałam przy radiu i pilnowałam i czatowałam.
Aż po kilku latach Paweł Kostrzewa zniknął w jednym z trójkowych przewrotów.
Potem pojawiał mi się kilka razy, a to w postaci recenzenta na Onecie, a to
prowadząc audycję południowo-konkursową w radiowej jedynce. Nigdzie jednak nie
w takiej formie, by móc dalej dać się prowadzić.
Czarną dziurę po Pawle Kostrzewie wypełnił fantastyczny
Bartek Czarkowski. Najpierw w Czwórce (czy jak tam to radio się wtedy nazywało.
Bis?), potem zaczarował Roxy i przez te kilka miesięcy, kiedy był dyrektorem
muzycznym tej stacji miałam wreszcie swoje radio. Pamiętam audycje Bartka, ale pamiętam
też zachwycającą playlistę, w ciągu dnia znienacka można było usłyszeć utwory
wyciągnięte z dalekich płyt, wcale nie singlowe, obejmujące wszystkie gatunki
muzyki ogólnie niezależnej (nawet wyklęty zazwyczaj przez radio hip-hop). To
był ostatni czas kiedy radio miałam włączone non stop. A potem przyszyły
feralne święta i Bartek Czarkowski z radia zniknął. Rozpoczął się gwałtowny
zjazd radia Roxy, aż po ostateczny finał i radio rock, któremu komentarz lepiej
odpuścić.
Zostałam na kilka lat wyrzucona za burtę. Czytałam jakieś blogi,
szukałam rozsądnych recenzji w czasopismach (swoją droga, to zaskakujące, że
rynek czasopism muzycznych w Polsce wciąż tak ubogie i że – poza „Tylko Rock”, które nie do końca trafia w
moje gusta i wydawanym nieregularnie i coraz w to nowych odsłonach „Lajfem” - po
prostu nie istnieje), testowałam
rekomendacje last.fm, przesłuchiwałam playlisty na 8tracks. Największą kopalnią
muzyki okazały się soundtracki do seriali. Przede wszystkim do „O.C.”, nowoczesnej
wersji „Beverly Hills 90210”. Sam serial raczej wstyd przyznać, że się
oglądało. Pojawił się jeszcze w czasach, gdy seriale nie były genialne i nie
wzbudzały zachwytów. W „O.C.” absurdy i pretensjonalność scenariusza aż bolały,
a największą atrakcją było śledzenie wysiłków ekipy filmowej, by ukryć
niedostatki wzrostu głównego bohatera względem jego wysokiej ukochanej. A
jednak, ścieżka dźwiękowa to był geniusz. W serialu usłyszałam po raz pierwszy w
życiu The Walkmen, Sufjana Stevensa, of Montreal czy Modest Mouse. O ile
słuchanie Pawła Kostrzewy wyznaczało mi kierunek muzycznych poszukiwań, na
podstawie „O.C.” zbudowałam sobie bazę i punkt odniesienia. Zespoły, które
wtedy poznałam do dziś nie ustępują z mojego osobistego podium. Podobnie
pierwsze sezony brytyjskiego „Skins”, które odkryły m.in. Micah P. Hinsona, za
co będę wdzięczna i zachwycona dozgonnie.
I wszystko pięknie, ale wciąż brakowało, żeby ktoś do mnie
gadał.
Więc gdy odnalazłam Song, by Toad, odnalazłam swoją muzyczną krainę wiecznej szczęśliwości.
Więc gdy odnalazłam Song, by Toad, odnalazłam swoją muzyczną krainę wiecznej szczęśliwości.
Song, byToad to cały pakiet. Muzyczne all inclusive. Matthew Young (Mr Toad),
który jest odpowiedzialny za to całe zamieszkanie, mieszka w Edynburgu. Tam ok. dekadę temu zaczął pisać bloga. Potem nagrał
pierwsze podcasty (moje radio!), mniej więcej godzinne audycje, 10 piosenek i
gadanie z ginem w ręce. Jak sam wspomina, to były złote czasy blogowania, kiedy
takie pisanie faktycznie coś znaczyło i dawało dostęp do muzyków. A może po
prostu w Edynburgu jakiś taki klimat, że łatwo spotkać tych co grają. A może po
prostu tacy się najzupełniej przypadkiem znajomi trafili. W każdym razie,
dostęp do artystów pozwolił na kolejną inicjatywę – Toad Sessions. Zaproszeni
muzycy grają kilka swoich utworów w dużym pokoju u Matthew, a potem razem z nim
prowadzą podcast, polecając piosenki, ale też opowiadając o muzyce swojej i nie
tylko. Kiedyś nie interesowałam się zbytnio kulisami muzyki, której słuchałam.
Może zraziłam się pobieżnymi wywiadami, na które miałam nieszczęście trafiać.
Sama siebie przekonałam, że wolę nie wiedzieć nic, ani jak kto wygląda, ani co
ma do powiedzenia, ani jaka historia stoi za tym, czego słucham.
Rozmowy
przeprowadzone w ramach Toad Session zmieniły moje podejście. Stały się jedną z
czołowych inspiracji i sposobem na gorsze dni i zwątpienie. Różne drogi, różne sposoby
rozumienia i wykorzystywania kreatywności, różne życiowe podejście, różne idee.
Upakowane w pogawędkę przy drinku.
Old Earth - The Rest Who Cares (Toad Session) from Song, by Toad on Vimeo.
Ostatecznie, jak się wszystkiego nazbierało, trochę
przypadkiem, pojawiła się też wytwórnia Song, by Toad. Wciąż niewielka, ale z
coraz szerszym repertuarem artystów. Z coraz to różniejszych bajek, więc nuda
nie grozi.
Dla mnie najwięcej radości od Song, by Toad płynie z podcastów (czy z racji nazwy całego przedsięwzięcia: toadcastów), których do dziś powstało powyżej trzystu. Moje nowe radio to mnóstwo znakomitej muzyki. Ale to też nieposkromione monologi, gdzie Matthew między barwnymi przekleństwami, żartami i złorzeczeniem na swój własny radiowy (anty)profesjonalizm, wykłada swoją muzyczna filozofię. Że obcowanie z muzyką, tak jak z każdą inną sztuką, może wymagać wysiłku po stronie odbiorcy, by móc przyjąć ją w pełni.
Zazwyczaj nie kwestionuje się zasadności większego
skupienia, poświęcenia czasu na odkrycie pełnej wartości dzieł malarskich,
teatralnych, rzeźby, instalacji czy literatury (tej „wyższej” oczywiście).
Tymczasem wartość muzyki (popularnej) zostaje oszacowana zazwyczaj pod wpływem
szybkich, instynktownych reakcji. Tak lub nie, lubię – nie lubię. Traktując
muzykę jako element tła, towarzyszącego naszemu życiu jak soundtrack w filmie,
odmawiamy sobie intelektualnego wysiłku, który mógłby odkryć przed nami nowe
sposoby jej doświadczania. Czasem coś, co w pierwszym odruchu może budzić nas
sprzeciw (głównie dlatego, że nieznane i nowe), dopiero z czasem może odkryć
przed nami swoją drogocenność.
Matthew wkurza się, że ludziom nie chce się wysilić choć
trochę, by dostrzec w muzyce to, co on dostrzega. Nie owija w bawełnę,
przekonany o swojej racji. I dobrze, bo w większości faktycznie racji ma bardzo
dużo. Swoją szczerością i bezpośredniością zdobył moje całkowite zaufanie. W tej chwili
przyjmuje jego muzyczne opinie w ciemno, ufam w jego gust czasem bardziej niż w
swój. Więcej: sprawił że zrobiłam ostateczny rachunek sumienia i pożegnałam się
z końcu z muzycznym piractwem. Teraz tylko wstyd, że tyle lat to trwało (przy
cały czas deklarowanym zamiłowaniu do muzyki, zamiłowanie do torrentów było
bardzo błyszczącą hipokryzją). Pod wpływem Toadcastów powróciła przyjemność
słuchania wywiadów z artystami (polecam całą serię Toad Sessions, zwłaszcza 290– Old Earth), przekonałam się, że wyrażanie złości może być motywujące
(Toadcast 281 o wszystko mówiącej nazwie Hatecast
– trochę przewrotnie poprawia mi humor), no i pożegnałam się ze słuchaniem The
Streets (które Mr Toad odsłuchał po latach no delikatnie mówiąc nie wszystkie
miłości wytrwają próbę czasu). Zmiany i rewolucje. Dużo rzeczy do słuchania i
dużo do myślenia.
Choć nie każdemu może pasować sposób przygotowania i
prowadzenia podcastów, zachęcam by przyjrzeć się działalności Matthew. Posłuchać
wywiadów. Zajrzeć na stronę wytwórni, w której katalogu same cuda i
skarby. Poczytać bloga, sprawdzić co się
w muzyce dzieje. Ok, większość może wydać się trudna na początku. Albo trochę
dziwna. Dość rzadko można znaleźć tam szeroko rozpoznawane nazwiska – jeśli chodzi o muzykę popularną Mr Toad sam stwierdza, że „stracił zainteresowanie”.
Bo „mamy tylko określony czas, który
możemy poświecić muzyce i przez ostatnie lata byłem tak skoncentrowany na
bardziej nieznanych rzeczach, że muszę przyznać zabrakło czasu na te bardziej
znane. Ale nie mam poczucie, że cokolwiek tracę. (…) przez większą część czasu
czuję się szczęśliwy poruszając się po obrzeżach”
Song, by Toad - na razie nigdzie lepiej nie znalazłam. I w
sumie nie szukam. Bardzo szczęśliwie siedzę w archiwum i nadrabiam zaległości.
podcasty blog toad sessions wytwórnia
podcasty blog toad sessions wytwórnia
niedziela, 11 stycznia 2015
Moja koleżanka ze studiów bigosami nazywała składanki płytowe, które sama tworzyła. Bo, jak w bigosie, można było w nich wymieszać
ze sobą wszystko, na co miało się ochotę, a i tak dobrze smakowało.
Bigosy tutejsze są zbieraniną rzeczy poznajdywanych, o
których za wiele nie mam do powiedzenia, bo mówią same za siebie.
I wszystkie są rzecz jasna wyborne.
Wendy i Lucy (2008) - film o dziewczynie w drodze. O Wendy nie wiemy nic za bardzo, poza tym, że przejechała z daleka i zmierza jeszcze dalej. I że jej pies Lucy wystarcza jej za towarzystwo. Nie wydaje się przesadnie sympatyczna, trzyma się na dystans nawet wobec osób, które okazują jej życzliwość. Spotykamy ją w momencie, kiedy jej podróż zaczyna się trochę sypać.
Czytałam niedawno artykuł o tym, jak wciąż niewiele jest w kulturze historii o podróżujących kobietach. Podróżujących w duchu klasycznego amerykańskiego samotnika - bez większego planu, nie przywiązując się do nikogo i niczego, bycie w drodze jedynym i ostatecznym celem. Dla kobiet zarezerwowane są opowieści o podróżach-ucieczkach (z powodu życiowej traumy, upokorzenia) albo o podróżach-romansach, które kończą się jak zawsze, czyli rycerzem na białym koniu (jak Jedz, módl się, kochaj). To jest temat na dłuższe gadanie, kiedyś pewnie do tego wrócę. Ale na razie obejrzałam Wendy i Lucy i bardzo mi się podobało. I ucieszyło mnie, że twórcy filmu pozostawili bohaterkę bez ckliwej przeszłości czy przyszłości. Nie starali się w żaden sposób uzasadniać, skąd wzięła się w takim miejscu i takim życiu. Tak jak nie wiemy nic o Wendy na początku filmu, niewiele więcej wiemy na koniec. Jesteśmy tylko obserwatorami tego kilkudniowego kawałka z jej drogi. Historia pozostaje otwarta - każdy może samemu wypełnić luki w narracji, dodać do życia Wendy to, co chciałby w nim znaleźć.
To jak jesteśmy przy filmach to jeszcze jest Whiplash. Aż jestem zadziwiona, że obejrzałam film tak aktualny, ledwo co do kin wszedł. Ale: ma to dobre strony, bo zanim zniknie z repertuaru mam nadzieję zdążyć obejrzeć go jeszcze raz. I jeszcze może potem raz
.
Film jest elektryzujący, trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Widziałam go już kilka dni temu, a cały czas wracają dźwięki, ujęcia, czy całe sceny (zwłaszcza niesamowita twarz J.K. Simmonsa).
Wydaje się, że Whiplash opowiada historię jaką już znamy od podszewki. Młody uczeń kontra ekscentryczny i wymagający nauczyciel. A jednak, z tego wyświechtanego szkieletu Damien Chazelle wyciągnął nową opowieść, na każdym kroku pogrywając z naszymi oczekiwaniami, co będzie dalej. To nie jest przyjemny film, mnie na cały seans przygwoździły szpony stresu. A mimo to, chcę jeszcze.
Akcja filmu rozgrywa się w szkole muzycznej. I to, co też jest niesamowite, to pokazanie, że granie niekoniecznie musi dodawać atrakcyjności (że wiecie: chłopak z gitarą i serce szybciej bije). Tutaj oglądamy muzyków na skraju wyczerpania fizycznego, a piękne dźwięki nijak się mają do pięknej ekspresji. A mimo to, nie można oderwać oczu od ekranu.
Idźcie, oglądajcie.
W Dwutygodniku bardzo fajny tekst "Nie wiadomo jak patrzeć", o wystawie zdjęć pochodzących z archiwów IPN. Wystawa niestety już się skończyła (w końcu w niedoczasie jesteśmy). Sam artykuł porusza jednak kilka ciekawych kwestii dotyczących fotografii i tego, jak je traktować. Co zrobić ze zdjęciami, które z racji wydarzeń, które uwieczniły lub okoliczności, w jakich zostały zrobione, staja się czymś więcej niż tylko obrazkami. Ciężar historii nadaje im dodatkowych znaczeń wobec których czasem pozostajemy bezradni.
Reporterzy bez fikcji - wydany przez Czarne zbiór rozmów z polskimi reportażystami. M.in. Katarzyna Surmiak-Domańska, Wojciech Jagielski, Wojciech Tochman, Mariusz Szczygieł, Joanna Szczęsna i wielu innych jeszcze (w sumie 17 wywiadów). Zupełnie się nie spodziewałam, wypożyczając tę książkę z biblioteki, że jej lektura będzie aż tak fascynująca. Kilkunastu dziennikarzy i kilkanaście różnych podejść (czasem wręcz sprzecznych) do zagadnień reportażu, zbierania danych, nawiązywania relacjami z bohaterami swoich tekstów. Ekscytująca lektura dla kogoś, kto chciałby też może kiedyś pisać - pokazuje perspektywę, obnaża trudy i etyczne konsekwencje takiej pracy. Ale też warte uwagi dla miłośników gazet i czytania reportaży. Pokazuje jak tworzone są czytane przez nas historie. Jak misternie sklejane elementy rzeczywistości, słowa, obserwacje tworzą potem obraz świata przefiltrowany subiektywną wrażliwością reportera. Książka uświadomiła mi też niebezpieczeństwo zbytniego zaufania do dziennikarzy, traktując prawdę ich opowieści jako ostateczna prawdę świata.
To jeszcze na koniec piosenka, bo muzyki nigdy za wiele. Gdzieś mi się napatoczyła taka piosenka ostatnio i teraz zapętla się w głowie bez przerwy.
sobota, 10 stycznia 2015
Brak mi cierpliwości do rozbudowanych podsumowań. Ale bez
większego wysiłku i konieczności przebijania się przez archiwa pamięci mogę przyznać,
że dla mnie, nie byłoby tego roku bez Bena Howarda.
Choć I Forget Where We Were, druga płyta Bena
Howarda, ukazała się dopiero w październiku 2014 r., w moim życiu zaczęła
istnieć już w okolicy czerwca. Wtedy znalazłam w sieci pierwsze wersje
tytułowej piosenki, granej na różnego rodzaju koncertach i festiwalach już od
2013 r. Czekałam na tą płytę z ekscytującą niecierpliwością, śledząc uważnie
ukazujące się co jakiś czas oficjalne wersje pochodzących z niej utworów.
Zazwyczaj staram się nie koncentrować za bardzo na singlach przed ukazaniem się
całej płyty. Gdy przesłucha się je za bardzo, potem zaczynają odstawać od
pozostałych kawałków i potrafią zepsuć przyjemność obcowania z całym albumem. W
tym przypadku jednak nie potrafiłam się powstrzymać, wysłuchałam też koncertu,
który Ben zagrał z zespołem w radiu BBC na miesiąc przed ukazaniem się płyty
(koncert ten, podczas którego odegrali całą płytę, od początku do końca, można
zobaczyć tutaj).
Zakup albumu w październiku był zwieńczeniem trwającego miesiącami dość
kompulsywnego odsłuchiwania wcześniejszych piosenek Bena Howarda, znajdowanych
w dziwnych zakamarkach internetu. Wcześniej kojarzyłam go z pojedynczych
piosenek, jeszcze gdzieś koło EPki Old
Pine (2011). Pierwsza płyta Every
Kingdom (2011) umknęła mojej uważności, jak to czasem bywa, i potem
straciłam poczynania Bena z oczu. Więc kiedy w tym roku otworzyło się przede
mną morze piosenek, wpadłam po uszy.
Ok, nie obyło się bez wątpliwości. Wspominałam już, że z
pewną podejrzliwością traktuję popularność artystów, których słucham. Przyzwyczajona
do tego, że moi ulubieni zazwyczaj nie znajdują wielu fanów, przynajmniej w Polsce,
zawsze się trochę dziwię, gdy zdarzy mi się lubić, coś co i inni lubią (zdaję
sobie sprawę, że to głupie podejście i wynika pewnie z niepewności własnych
sądów czy lekkich skłonności snobistycznych, czyli rzeczy, które powodów do
dumy nie przysparzają. Ale takie są prawdy). Ben Howard ma sporo fanów. Albo
nawet: wyznawców. Komentarze na youtubie i facebooku ociekają lukrem i
zachwytem. Widać w nich nieskończone uwielbienie, możliwe do wzbudzenia jedynie
w targanych hormonami nastoletnich sercach. Budzi to pewien dyskomfort. (Choć z
drugiej strony, miło zobaczyć taką pozytywną stronę interenetowych komentarzy :)
Zaskakująco niewiele w nich hejterów i trollingu, aż jakby to był inny youtube.
Może sympatyczność artysty przyciąga sympatyczność ludzi?). W każdym razie, entuzjazm fanów i ciągle rosnące liczby
lajków i wyświetleń czasem studziły mój zapał. Więc trochę jak do jeża,
nieufnie poddawałam w wątpliwość obiektywność swoich uszu. Ale jakkolwiek
próbowałam analizować, dochodziłam wciąż do tego samego wniosku: to cholernie
dobra muzyka.
I Forget Where We Were to album o miłości i nie o miłości. Dla mnie to przede
wszystkim płyta o próbie ukierowania swojego życia w pewne tory i frustracji,
gdy ciągle coś nam się wymyka. O szukaniu stabilizacji w sobie i zagubieniu,
które temu czasem towarzyszy. I Forget
Where We Were rozwija się niczym opowieść, dla mnie bardziej o dorastania niż o złamanym sercu. Wywołuje w głowie bardzo wyraziste obrazy i odczucia. Spójność potęguje brzmienie, ale i teksty. Jakbyśmy od
piosenki do piosenki przechodzili przez rozdziały tej samej książki, śledząc
losy tych samych bohaterów.
To jedna z niewielu płyt, które tak konsekwentnie słucham w
całości. Od początku do końca, bez przeskakiwania utworów, bez shuffla, bez
wybierania tymczasowych ulubionych piosenek. Od pierwszych dźwięków Small Things aż po wybrzmienie All Is Now Harmed.
Atmosfera tej płyty, balansująca między różnymi odcieniami melancholii,
sprawia, że pewna doza smutku wybrzmiewa mi we wszystkich utworach. Nawet w She
Treats Me Well, o którym sam Ben na koncercie wspominał, że to „najweselszy”
utwór. Gdy słucham wraz z pozostałymi, nie dowierzam, że jest to zadowolona
piosenka. Doszukuję się niewielkiej chociaż wątpliwości, pęknięcia w obrazie. Podobnie w przypadku Time Is
Dancing. Pozornie beztroska, wpadająca w ucho piosenka, ma w sobie
dużo emocjonalnej ambiwalencji. I tak, w zależności od nastroju, nawet jej
tekst nabiera dla mnie innego znaczenia. Słowa „and I am finally colouring inside the lines that I live between” czasem
działają umacniająco, wzbudzają pewność i spokój, a czasem wywołują bezradność i frustrację Wszystko w zależności od tego, czy „mieszczenie się w liniach” uznam za
szczęśliwy powrót do strefy bezpieczeństwa, czy za uwięzienie siebie w niej.
Najdramatyczniejszym momentem na płycie jest Evergreen. Z wyciszonym, monotonnym wokalem i słowami „my mother curse the town for bringing me
down”. To jest ten moment, gdy podczas słuchania zamieram w
maksymalnym napięciu. Nawet jeśli płyta leci bardziej w tle, gdy zajmuję się innymi
rzeczami, ta piosenka robi mi STOP. I przez te kilka minut przejmuje władanie
nad moim nastrojem, ciągnąc mnie za sobą w otchłań rezygnacji i braku sił.
Trochę w kółko o tym samym, ale naprawdę nie mogę się nadziwić jak idealna jest kolejność tych
piosenek. Zwłaszcza od Time is Dancing,
kiedy zaczyna wzrastać niepokój i napięcie, rozładowane dopiero w złości i
rozpaczy The End of the Affair. I
wreszcie Conrad, który ze swoją lekkością
pojawia się niczym słońce po burzy. Możemy trochę odetchnąć. A nawet
trochę potańczyć, bo jest w rytmie tej piosenki coś takiego, że nogom ciężko
ustać.
Choć I Forget Where We
Were to smutna płyta, nie pozostawia z uczuciem przygnębienia. Wieńczące
album, rosnące All is Now Harmed to
zakończenie nieokreślenie pozytywne. Pozostaje nadzieja? ulga? Spokój w
głowach? Pozostaje jakaś siła, która raczej zachęca do zmierzenia się ze światem, niż do chowania głowy pod kołdrą.
Miałam szczęście uczestniczyć w listopadzie w koncercie
promującym tę płytę. I był to jeden z piękniejszych
koncertów, jakie mi się przytrafiły. Warto poszukać nagrań live Bena Howarda w
internecie, część z nich jest dostępna w przyzwoitej jakości. Jego piosenki na żywo dostają
nowe życie. To nie jest jeden z tych artystów, który odtwarza idealnie nagrania
z płyty, perfekcyjnie tak samo. Wersje koncertowe mają swoją energię, za każdym razem trochę inne
brzmienie.
Nagrania live pozwalają też przyjrzeć się specyfice gry na
gitarze Bena. Jeśli chodzi o granie muzyki i możliwości wykorzystania
instrumentów, jestem totalnym laikiem. Dlatego tym bardziej fascynujące było dla
mnie obserwowanie, co można zrobić z gitarą. Od posiłkowania się nią jako
perkusją (Under the Same Sun) po
granie „odwrotnie” (I Forget Where We Were). Odkąd zobaczyłam te różne dziwności u niego zaczęłam zwracać większą
uwagę także na grę innych muzyków. Przestałam traktować youtuba jak radio i
zaczęłam dostrzegać różne rzeczy, które dzieją się na scenie, poza tym oczywistym,
czyli wokalem.
W minionym roku Ben Howard zajął tak dużo miejsca w moim
życiu nie tylko dzięki swojej muzyce. Był czas decyzji i zmian, które po raz
kolejny przetrząsnęły moje życie do góry nogami. Dodawałam sobie odwagi szukając
historii żyć trochę alternatywnych do statystycznej normalności. I wśród różnych
tego typu wzmacniających inspiracji, było kilka wywiadów Ben Howarda. Nie ma
ich w sieci zbyt wiele, większość pochodzi sprzed dwóch-trzech lat. Mimo iż trochę nieaktualne, warte
wciąż odsłuchania.
Na koniec jeszcze mały prezencik, czyli dodatkowy otwór z winylowej wersji I Forget
Where We Were. Dla bezpłytowców dostępny niestety tylko w jakości youtuba,
ale i tak ciężko o obojętność:
Subskrybuj:
Posty (Atom)