sobota, 14 lutego 2015

, ,

Laia Abril

Laia Abril to artystka pochodząca z Barcelony, opisywana jako "fotografka opowiadająca historie". Faktycznie, w jej pracach - czy to zdjęcia, czy filmy - widać pewną opowieść, są niczym reportaże. Wydana w zeszłym roku książka "Epilogue" dokumentuje stratę rodziny i bliskich 26-latki, która zmarła na bulimię (do kupienia tu i tu).




Temat zaburzeń odżywiania pojawiał się już we wcześniejszych pracach. Poprzez rekonstrukcję krążących po internecie zdjęć dziewczyn pro-ana, czy przyglądanie się codzienności dziewczyny chorującej na bulimię. Fragment filmu można obejrzeć tutaj, aby zobaczyć całość wystarczy wysłać mejla.
 
Z kolei jeden z nowszych projektów koncentruje się na aseksualności. Na kanale vimeo Lai Abril można znaleźć krótkie wywiady z osobami aseksualnymi, które w bardzo zwyczajny, ale i bezpośredni sposób przybliżają swoją wersję świata. W temacie aseksualności wciąż wydaje mi się, że więcej w oficjalnym obiegu mitów i niedowierzania, niż zrozumienia, dlatego warto pooglądać i zapamiętać jak najwięcej. 


Asexuals Project - Teaser from laia abril on Vimeo.


poniedziałek, 26 stycznia 2015

,

Ocean

Po powrocie z Portugalii przywiozłam ze sobą ocean. Najważniejsze do zapamiętania. Fale rozbijające się z hukiem o skały. Niekończący się, wciąż głośniejszy szum. Piasek uciekający spod stóp z każdym odpływem.
Pamiętać. Cały czas pamiętać.


Z powodu oceanu w sobotę obejrzałam w kinie Muza film "Atlantic". Historia mieszkańca Maroko, którego spokojny świat ożywa, gdy do jego miejscowości przyjeżdżają latem surferzy. Radość, życie i zabawa. Ale gdy kończy się lato, znikają. Pozostaje pustka po złudnej wolności. I rozczarowująca codzienność.



Dla Fettah to już za mało. Kto raz posmakuje, już nie może odpuścić. Kto dostanie na chwilę inną perspektywę, nie będzie już mógł z niej zrezygnować.Chłopak próbuje wpasować się w dawne tory swojego życia, ale powrotu już nie ma. Coś w nim pękło, coś się zmieniło. Pojawiły się plany i marzenia, których nie potrafił odpuścić i zapomnieć.

Fettah podejmuje więc decyzję. Zostawia więc wszystko za sobą i postanawia popłynąć do Europy na desce windsurfingowej. Dla niego jedyny możliwy sposób.

W filmie towarzyszymy mu w jego podróży. Poznajemy, z pozoru nie aż tak istotne wydarzenia, które ostatecznie popchnęły go w to ryzyko. Słuchamy jego monologów, tęsknoty i rozterek. Płyniemy oceanem. Pełnym ekranem oceanu.

Film pokazywany był w ramach Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Rotterdamie jednocześnie w kilkudziesięciu kinach w całej Europie. Mam nadzieję, że to tylko początek i że pojawi się niedługo w kinach tap po prostu, albo chociaż przywędruje przy okazji innych festiwali. Hipnotyczna opowieść, płynąca swoim własnym, spokojnym tempte, która warto sprawdzić, nie tylko z powodu zapierających dech zdjęć.

Choć spotkanie z oceanem bezcenne.

Jeśli już przy oceanie jesteśmy, to trafiam co jakiś czas na takie ujęcia, które łapią serce.







Kolekcjonuję fale. Na ekranach i na półce. Jeszcze zanim postanawiałam ograniczać zbieractwo, taka książka dodała mi szczęścia:

Swell

A od czasu do czasu, sprawdzam czy się wszystko w pamięci zgadza i oglądam nagrane niewprawną ręką filmiki na telefonie. I pamiętam, gdzie jeszcze wrócę.

środa, 21 stycznia 2015


Jak znaleźć dobrą muzykę? Niby to teraz najprostsza rzecz świata. Nieskończony internet. Algorytymy, które rozpoznają twój gust i podsuwają coraz to nowe kąski. You tube, last.fm, spotify pomagają w kilka sekund dotrzeć  do muzyki trafionej w twoje gusta. Bo podobnej do tego, co słuchasz wcześniej, a wiadomo, że lubimy, co znamy. Ale co jeśli potrzebujemy czegoś zupełnie nowego? Jeśli nudzi nas znane? Jak nie przegapić czegoś, co dla nas może stać się piękne i ważne, ale co nijak ma się do tego, co było piękne i ważne dotychczas?

Mama wychowała mnie z radiem. I to właśnie do dziennikarzy radiowych miałam zawsze największe zaufanie, jeśli chodzi o muzyczne rekomendacje. Podobała mi się też forma – słuchanie gadania, opowieści o muzyce, płytach, utworach. Opowieści, które jeszcze bardziej wzmagały niecierpliwość i pokusę słuchania.



Moim pierwszym idolem był Paweł Kostrzewa, którego audycję „Trójkowy Express” potrafiłam niemal w całości nagrywać na kasety. Do dziś serce mi się kraje na wspomnienie jego głosu, pasji i emocji, które towarzyszyły mi każdego wieczoru. Dwie godziny audycji siedziałam przy radiu i pilnowałam i czatowałam. Aż po kilku latach Paweł Kostrzewa zniknął w jednym z trójkowych przewrotów. Potem pojawiał mi się kilka razy, a to w postaci recenzenta na Onecie, a to prowadząc audycję południowo-konkursową w radiowej jedynce. Nigdzie jednak nie w takiej formie, by móc dalej dać się prowadzić. 

Czarną dziurę po Pawle Kostrzewie wypełnił fantastyczny Bartek Czarkowski. Najpierw w Czwórce (czy jak tam to radio się wtedy nazywało. Bis?), potem zaczarował Roxy i przez te kilka miesięcy, kiedy był dyrektorem muzycznym tej stacji miałam wreszcie swoje radio. Pamiętam audycje Bartka, ale pamiętam też zachwycającą playlistę, w ciągu dnia znienacka można było usłyszeć utwory wyciągnięte z dalekich płyt, wcale nie singlowe, obejmujące wszystkie gatunki muzyki ogólnie niezależnej (nawet wyklęty zazwyczaj przez radio hip-hop). To był ostatni czas kiedy radio miałam włączone non stop. A potem przyszyły feralne święta i Bartek Czarkowski z radia zniknął. Rozpoczął się gwałtowny zjazd radia Roxy, aż po ostateczny finał i radio rock, któremu komentarz lepiej odpuścić.


Zostałam na kilka lat wyrzucona za burtę. Czytałam jakieś blogi, szukałam rozsądnych recenzji w czasopismach (swoją droga, to zaskakujące, że rynek czasopism muzycznych w Polsce wciąż tak ubogie i że –  poza „Tylko Rock”, które nie do końca trafia w moje gusta i wydawanym nieregularnie i coraz w to nowych odsłonach „Lajfem” - po prostu nie istnieje),  testowałam rekomendacje last.fm, przesłuchiwałam playlisty na 8tracks. Największą kopalnią muzyki okazały się soundtracki do seriali. Przede wszystkim do „O.C.”, nowoczesnej wersji „Beverly Hills 90210”. Sam serial raczej wstyd przyznać, że się oglądało. Pojawił się jeszcze w czasach, gdy seriale nie były genialne i nie wzbudzały zachwytów. W „O.C.” absurdy i pretensjonalność scenariusza aż bolały, a największą atrakcją było śledzenie wysiłków ekipy filmowej, by ukryć niedostatki wzrostu głównego bohatera względem jego wysokiej ukochanej. A jednak, ścieżka dźwiękowa to był geniusz. W serialu usłyszałam po raz pierwszy w życiu The Walkmen, Sufjana Stevensa, of Montreal czy Modest Mouse. O ile słuchanie Pawła Kostrzewy wyznaczało mi kierunek muzycznych poszukiwań, na podstawie „O.C.” zbudowałam sobie bazę i punkt odniesienia. Zespoły, które wtedy poznałam do dziś nie ustępują z mojego osobistego podium. Podobnie pierwsze sezony brytyjskiego „Skins”, które odkryły m.in. Micah P. Hinsona, za co będę wdzięczna i zachwycona dozgonnie.
I wszystko pięknie, ale wciąż brakowało, żeby ktoś do mnie gadał.

Więc gdy odnalazłam Song, by Toad, odnalazłam swoją muzyczną krainę wiecznej szczęśliwości.



Song, byToad to cały pakiet. Muzyczne all inclusive. Matthew Young (Mr Toad), który jest odpowiedzialny za to całe zamieszkanie, mieszka w Edynburgu. Tam  ok. dekadę temu zaczął pisać bloga. Potem nagrał pierwsze podcasty (moje radio!), mniej więcej godzinne audycje, 10 piosenek i gadanie z ginem w ręce. Jak sam wspomina, to były złote czasy blogowania, kiedy takie pisanie faktycznie coś znaczyło i dawało dostęp do muzyków. A może po prostu w Edynburgu jakiś taki klimat, że łatwo spotkać tych co grają. A może po prostu tacy się najzupełniej przypadkiem znajomi trafili. W każdym razie, dostęp do artystów pozwolił na kolejną inicjatywę – Toad Sessions. Zaproszeni muzycy grają kilka swoich utworów w dużym pokoju u Matthew, a potem razem z nim prowadzą podcast, polecając piosenki, ale też opowiadając o muzyce swojej i nie tylko. Kiedyś nie interesowałam się zbytnio kulisami muzyki, której słuchałam. Może zraziłam się pobieżnymi wywiadami, na które miałam nieszczęście trafiać. Sama siebie przekonałam, że wolę nie wiedzieć nic, ani jak kto wygląda, ani co ma do powiedzenia, ani jaka historia stoi za tym, czego słucham. 

Rozmowy przeprowadzone w ramach Toad Session zmieniły moje podejście. Stały się jedną z czołowych inspiracji i sposobem na gorsze dni i zwątpienie. Różne drogi, różne sposoby rozumienia i wykorzystywania kreatywności, różne życiowe podejście, różne idee. Upakowane w pogawędkę przy drinku.


Old Earth - The Rest Who Cares (Toad Session) from Song, by Toad on Vimeo.

Ostatecznie, jak się wszystkiego nazbierało, trochę przypadkiem, pojawiła się też wytwórnia Song, by Toad. Wciąż niewielka, ale z coraz szerszym repertuarem artystów. Z coraz to różniejszych bajek, więc nuda nie grozi.


Dla mnie najwięcej radości od Song, by Toad płynie z podcastów (czy z racji nazwy całego przedsięwzięcia: toadcastów), których do dziś powstało powyżej trzystu. Moje nowe radio to mnóstwo znakomitej muzyki. Ale to też nieposkromione monologi, gdzie Matthew między barwnymi przekleństwami, żartami i złorzeczeniem na swój własny radiowy (anty)profesjonalizm, wykłada swoją muzyczna filozofię. Że obcowanie z muzyką, tak jak z każdą inną sztuką, może wymagać wysiłku po stronie odbiorcy, by móc przyjąć ją w pełni.

Zazwyczaj nie kwestionuje się zasadności większego skupienia, poświęcenia czasu na odkrycie pełnej wartości dzieł malarskich, teatralnych, rzeźby, instalacji czy literatury (tej „wyższej” oczywiście). Tymczasem wartość muzyki (popularnej) zostaje oszacowana zazwyczaj pod wpływem szybkich, instynktownych reakcji. Tak lub nie, lubię – nie lubię. Traktując muzykę jako element tła, towarzyszącego naszemu życiu jak soundtrack w filmie, odmawiamy sobie intelektualnego wysiłku, który mógłby odkryć przed nami nowe sposoby jej doświadczania. Czasem coś, co w pierwszym odruchu może budzić nas sprzeciw (głównie dlatego, że nieznane i nowe), dopiero z czasem może odkryć przed nami swoją drogocenność.


Matthew wkurza się, że ludziom nie chce się wysilić choć trochę, by dostrzec w muzyce to, co on dostrzega. Nie owija w bawełnę, przekonany o swojej racji. I dobrze, bo w większości faktycznie racji ma bardzo dużo. Swoją szczerością i bezpośredniością  zdobył moje całkowite zaufanie. W tej chwili przyjmuje jego muzyczne opinie w ciemno, ufam w jego gust czasem bardziej niż w swój. Więcej: sprawił że zrobiłam ostateczny rachunek sumienia i pożegnałam się z końcu z muzycznym piractwem. Teraz tylko wstyd, że tyle lat to trwało (przy cały czas deklarowanym zamiłowaniu do muzyki, zamiłowanie do torrentów było bardzo błyszczącą hipokryzją). Pod wpływem Toadcastów powróciła przyjemność słuchania wywiadów z artystami (polecam całą serię Toad Sessions, zwłaszcza 290– Old Earth), przekonałam się, że wyrażanie złości może być motywujące (Toadcast 281 o wszystko mówiącej nazwie Hatecast – trochę przewrotnie poprawia mi humor), no i pożegnałam się ze słuchaniem The Streets (które Mr Toad odsłuchał po latach no delikatnie mówiąc nie wszystkie miłości wytrwają próbę czasu). Zmiany i rewolucje. Dużo rzeczy do słuchania i dużo do myślenia.


Choć nie każdemu może pasować sposób przygotowania i prowadzenia podcastów, zachęcam by przyjrzeć się działalności Matthew. Posłuchać wywiadów. Zajrzeć na stronę wytwórni, w której katalogu same cuda i skarby.  Poczytać bloga, sprawdzić co się w muzyce dzieje. Ok, większość może wydać się trudna na początku. Albo trochę dziwna. Dość rzadko można znaleźć tam szeroko rozpoznawane nazwiska –  jeśli chodzi o muzykę popularną Mr Toad sam stwierdza, że „stracił zainteresowanie”. Bo „mamy tylko określony czas, który możemy poświecić muzyce i przez ostatnie lata byłem tak skoncentrowany na bardziej nieznanych rzeczach, że muszę przyznać zabrakło czasu na te bardziej znane. Ale nie mam poczucie, że cokolwiek tracę. (…) przez większą część czasu czuję się szczęśliwy poruszając się po obrzeżach

Song, by Toad - na razie nigdzie lepiej nie znalazłam. I w sumie nie szukam. Bardzo szczęśliwie siedzę w archiwum i nadrabiam zaległości.


podcasty blog toad sessions wytwórnia

niedziela, 11 stycznia 2015



Moja koleżanka ze studiów bigosami nazywała składanki płytowe, które sama tworzyła. Bo, jak w bigosie, można było w nich wymieszać ze sobą wszystko, na co miało się ochotę, a i tak dobrze smakowało.

Bigosy tutejsze są zbieraniną rzeczy poznajdywanych, o których za wiele nie mam do powiedzenia, bo mówią same za siebie.

I wszystkie są rzecz jasna wyborne.

http://www.kwestiasmaku.com/zielony_srodek/kapusta/bigos_z_grzybami/przepis.html


Wendy i Lucy (2008) - film o dziewczynie w drodze. O Wendy nie wiemy nic za bardzo, poza tym, że przejechała z daleka i zmierza jeszcze dalej. I że jej pies Lucy wystarcza jej za towarzystwo. Nie wydaje się przesadnie sympatyczna, trzyma się na dystans nawet wobec osób, które okazują jej życzliwość. Spotykamy ją w momencie, kiedy jej podróż zaczyna się trochę sypać. 

Czytałam niedawno artykuł o tym, jak wciąż niewiele jest w kulturze historii  o podróżujących kobietach. Podróżujących w duchu klasycznego amerykańskiego samotnika - bez większego planu,  nie przywiązując się do nikogo i niczego, bycie w drodze jedynym i ostatecznym celem. Dla kobiet zarezerwowane są opowieści o podróżach-ucieczkach (z powodu życiowej traumy, upokorzenia) albo o podróżach-romansach, które kończą się jak zawsze, czyli rycerzem na białym koniu (jak Jedz, módl się, kochaj). To jest temat na dłuższe gadanie, kiedyś pewnie do tego wrócę. Ale na razie obejrzałam Wendy i Lucy i bardzo mi się podobało. I ucieszyło mnie, że twórcy filmu pozostawili bohaterkę bez ckliwej przeszłości czy przyszłości. Nie starali się w żaden sposób uzasadniać, skąd wzięła się w takim miejscu i takim życiu. Tak jak nie wiemy nic o Wendy na początku filmu, niewiele więcej wiemy na koniec. Jesteśmy tylko obserwatorami tego kilkudniowego kawałka z jej drogi. Historia pozostaje otwarta - każdy może samemu wypełnić luki w narracji, dodać do życia Wendy to, co chciałby w nim znaleźć.





To jak jesteśmy przy filmach to jeszcze jest Whiplash. Aż jestem zadziwiona, że obejrzałam film tak aktualny, ledwo co do kin wszedł. Ale: ma to dobre strony, bo zanim zniknie z repertuaru mam nadzieję zdążyć obejrzeć go jeszcze raz. I jeszcze może potem raz
.
Film jest elektryzujący, trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Widziałam go już kilka dni temu, a cały czas wracają dźwięki, ujęcia, czy całe sceny (zwłaszcza niesamowita twarz J.K. Simmonsa). 

Wydaje się, że Whiplash opowiada historię jaką już znamy od podszewki. Młody uczeń kontra ekscentryczny i wymagający nauczyciel. A jednak, z tego wyświechtanego szkieletu Damien Chazelle wyciągnął nową opowieść, na każdym kroku pogrywając z naszymi oczekiwaniami, co będzie dalej. To nie jest przyjemny film, mnie na cały seans przygwoździły szpony stresu. A mimo to, chcę jeszcze.

Akcja filmu rozgrywa się w szkole muzycznej. I to, co też jest niesamowite, to pokazanie, że granie niekoniecznie musi dodawać atrakcyjności (że wiecie: chłopak z gitarą i serce szybciej bije). Tutaj oglądamy muzyków na skraju wyczerpania fizycznego, a piękne dźwięki nijak się mają do pięknej ekspresji. A mimo to, nie można oderwać oczu od ekranu. 

Idźcie, oglądajcie.




W Dwutygodniku bardzo fajny tekst "Nie wiadomo jak patrzeć", o wystawie zdjęć pochodzących z archiwów IPN. Wystawa niestety już się skończyła (w końcu w niedoczasie jesteśmy). Sam artykuł porusza jednak kilka ciekawych kwestii dotyczących fotografii i tego, jak je traktować. Co zrobić ze zdjęciami, które z racji wydarzeń, które uwieczniły lub okoliczności, w jakich zostały zrobione, staja się czymś więcej niż tylko obrazkami. Ciężar historii nadaje im dodatkowych znaczeń wobec których czasem pozostajemy bezradni.




Reporterzy bez fikcji - wydany przez Czarne zbiór rozmów z polskimi reportażystami. M.in. Katarzyna Surmiak-Domańska, Wojciech Jagielski, Wojciech Tochman, Mariusz Szczygieł, Joanna Szczęsna i wielu innych jeszcze (w sumie 17 wywiadów). Zupełnie się nie spodziewałam, wypożyczając tę książkę z biblioteki, że jej lektura będzie aż tak fascynująca. Kilkunastu dziennikarzy i kilkanaście różnych podejść (czasem wręcz sprzecznych) do zagadnień reportażu, zbierania danych, nawiązywania relacjami z bohaterami swoich tekstów. Ekscytująca lektura dla kogoś, kto chciałby też może kiedyś pisać - pokazuje perspektywę, obnaża trudy i etyczne konsekwencje takiej pracy. Ale też warte uwagi dla miłośników gazet i czytania reportaży. Pokazuje jak tworzone są czytane przez nas historie. Jak misternie sklejane elementy rzeczywistości, słowa, obserwacje tworzą potem obraz świata przefiltrowany subiektywną wrażliwością reportera. Książka uświadomiła mi też niebezpieczeństwo zbytniego zaufania do dziennikarzy, traktując prawdę ich opowieści jako ostateczna prawdę świata.

http://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/reporterzy-bez-fikcji




To jeszcze na koniec piosenka, bo muzyki nigdy za wiele. Gdzieś mi się napatoczyła taka piosenka ostatnio i teraz zapętla się w głowie bez przerwy.



sobota, 10 stycznia 2015

Brak mi cierpliwości do rozbudowanych podsumowań. Ale bez większego wysiłku i konieczności przebijania się przez archiwa pamięci mogę przyznać, że dla mnie, nie byłoby tego roku bez Bena Howarda.

Choć I Forget Where We Were, druga płyta Bena Howarda, ukazała się dopiero w październiku 2014 r., w moim życiu zaczęła istnieć już w okolicy czerwca. Wtedy znalazłam w sieci pierwsze wersje tytułowej piosenki, granej na różnego rodzaju koncertach i festiwalach już od 2013 r. Czekałam na tą płytę z ekscytującą niecierpliwością, śledząc uważnie ukazujące się co jakiś czas oficjalne wersje pochodzących z niej utworów. Zazwyczaj staram się nie koncentrować za bardzo na singlach przed ukazaniem się całej płyty. Gdy przesłucha się je za bardzo, potem zaczynają odstawać od pozostałych kawałków i potrafią zepsuć przyjemność obcowania z całym albumem. W tym przypadku jednak nie potrafiłam się powstrzymać, wysłuchałam też koncertu, który Ben zagrał z zespołem w radiu BBC na miesiąc przed ukazaniem się płyty (koncert ten, podczas którego odegrali całą płytę, od początku do końca, można zobaczyć tutaj). 



Zakup albumu w październiku był zwieńczeniem trwającego miesiącami dość kompulsywnego odsłuchiwania wcześniejszych piosenek Bena Howarda, znajdowanych w dziwnych zakamarkach internetu. Wcześniej kojarzyłam go z pojedynczych piosenek, jeszcze gdzieś koło EPki Old Pine (2011). Pierwsza płyta Every Kingdom (2011)  umknęła mojej uważności, jak to czasem bywa, i potem straciłam poczynania Bena z oczu. Więc kiedy w tym roku otworzyło się przede mną morze piosenek, wpadłam po uszy.

Ok, nie obyło się bez wątpliwości. Wspominałam już, że z pewną podejrzliwością traktuję popularność artystów, których słucham. Przyzwyczajona do tego, że moi ulubieni zazwyczaj nie znajdują wielu fanów, przynajmniej w Polsce, zawsze się trochę dziwię, gdy zdarzy mi się lubić, coś co i inni lubią (zdaję sobie sprawę, że to głupie podejście i wynika pewnie z niepewności własnych sądów czy lekkich skłonności snobistycznych, czyli rzeczy, które powodów do dumy nie przysparzają. Ale takie są prawdy). Ben Howard ma sporo fanów. Albo nawet: wyznawców. Komentarze na youtubie i facebooku ociekają lukrem i zachwytem. Widać w nich nieskończone uwielbienie, możliwe do wzbudzenia jedynie w targanych hormonami nastoletnich sercach. Budzi to pewien dyskomfort. (Choć z drugiej strony, miło zobaczyć taką pozytywną stronę interenetowych komentarzy :) Zaskakująco niewiele w nich hejterów i trollingu, aż jakby to był inny youtube. Może sympatyczność artysty przyciąga sympatyczność ludzi?). W każdym razie, entuzjazm fanów i ciągle rosnące liczby lajków i wyświetleń czasem studziły mój zapał. Więc trochę jak do jeża, nieufnie poddawałam w wątpliwość obiektywność swoich uszu. Ale jakkolwiek próbowałam analizować, dochodziłam wciąż do tego samego wniosku: to cholernie dobra muzyka.

I Forget Where We Were to album o miłości i nie o miłości. Dla mnie to przede wszystkim płyta o próbie ukierowania swojego życia w pewne tory i frustracji, gdy ciągle coś nam się wymyka. O szukaniu stabilizacji w sobie i zagubieniu, które temu czasem towarzyszy. I Forget Where We Were rozwija się niczym opowieść, dla mnie bardziej o dorastania niż o złamanym sercu. Wywołuje w głowie bardzo wyraziste obrazy i odczucia. Spójność potęguje brzmienie, ale i teksty. Jakbyśmy od piosenki do piosenki przechodzili przez rozdziały tej samej książki, śledząc losy tych samych bohaterów.

To jedna z niewielu płyt, które tak konsekwentnie słucham w całości. Od początku do końca, bez przeskakiwania utworów, bez shuffla, bez wybierania tymczasowych ulubionych piosenek. Od pierwszych dźwięków Small Things aż po wybrzmienie All Is Now Harmed.

Atmosfera tej płyty, balansująca między różnymi odcieniami melancholii, sprawia, że pewna doza smutku wybrzmiewa mi we wszystkich utworach.  Nawet w She Treats Me Well, o którym sam Ben na koncercie wspominał, że to „najweselszy” utwór. Gdy słucham wraz z pozostałymi, nie dowierzam, że jest to zadowolona piosenka. Doszukuję się niewielkiej chociaż wątpliwości, pęknięcia w obrazie. Podobnie w przypadku Time Is Dancing. Pozornie beztroska, wpadająca w ucho piosenka, ma w sobie dużo emocjonalnej ambiwalencji. I tak, w zależności od nastroju, nawet jej tekst nabiera dla mnie innego znaczenia. Słowa „and I am finally colouring inside the lines that I live between” czasem działają umacniająco, wzbudzają pewność i spokój, a czasem wywołują bezradność i frustrację Wszystko w zależności od tego, czy „mieszczenie się w liniach” uznam za szczęśliwy powrót do strefy bezpieczeństwa, czy za uwięzienie siebie w niej.

Najdramatyczniejszym momentem na płycie jest Evergreen. Z wyciszonym, monotonnym wokalem i słowami „my mother curse the town for bringing me down”. To jest ten moment, gdy podczas słuchania zamieram w maksymalnym napięciu. Nawet jeśli płyta leci bardziej w tle, gdy zajmuję się innymi rzeczami, ta piosenka robi mi STOP. I przez te kilka minut przejmuje władanie nad moim nastrojem, ciągnąc mnie za sobą w otchłań rezygnacji i braku sił.

Trochę w kółko o tym samym, ale naprawdę nie mogę się nadziwić jak idealna jest kolejność tych piosenek. Zwłaszcza od Time is Dancing, kiedy zaczyna wzrastać niepokój i napięcie, rozładowane dopiero w złości i rozpaczy The End of the Affair. I wreszcie Conrad, który ze swoją lekkością pojawia się niczym słońce po burzy. Możemy trochę odetchnąć. A nawet trochę potańczyć, bo jest w rytmie tej piosenki coś takiego, że nogom ciężko ustać.



Choć I Forget Where We Were to smutna płyta, nie pozostawia z uczuciem przygnębienia. Wieńczące album, rosnące All is Now Harmed to zakończenie nieokreślenie pozytywne. Pozostaje nadzieja? ulga? Spokój w głowach? Pozostaje jakaś siła, która raczej zachęca do zmierzenia się ze światem, niż do chowania głowy pod kołdrą.

Miałam szczęście uczestniczyć w listopadzie w koncercie promującym tę płytę. I był to jeden z piękniejszych koncertów, jakie mi się przytrafiły. Warto poszukać nagrań live Bena Howarda w internecie, część z nich jest dostępna w przyzwoitej jakości. Jego piosenki na żywo dostają nowe życie. To nie jest jeden z tych artystów, który odtwarza idealnie nagrania z płyty, perfekcyjnie tak samo. Wersje koncertowe mają swoją energię, za każdym razem trochę inne brzmienie.

Nagrania live pozwalają też przyjrzeć się specyfice gry na gitarze Bena. Jeśli chodzi o granie muzyki i możliwości wykorzystania instrumentów, jestem totalnym laikiem. Dlatego tym bardziej fascynujące było dla mnie obserwowanie, co można zrobić z gitarą. Od posiłkowania się nią jako perkusją (Under the Same Sun) po granie „odwrotnie” (I Forget Where We Were). Odkąd zobaczyłam te różne dziwności u niego zaczęłam zwracać większą uwagę także na grę innych muzyków. Przestałam traktować youtuba jak radio i zaczęłam dostrzegać różne rzeczy, które dzieją się na scenie, poza tym oczywistym, czyli wokalem.

W minionym roku Ben Howard zajął tak dużo miejsca w moim życiu nie tylko dzięki swojej muzyce. Był czas decyzji i zmian, które po raz kolejny przetrząsnęły moje życie do góry nogami. Dodawałam sobie odwagi szukając historii żyć trochę alternatywnych do statystycznej normalności. I wśród różnych tego typu wzmacniających inspiracji, było kilka wywiadów Ben Howarda. Nie ma ich w sieci zbyt wiele, większość pochodzi sprzed dwóch-trzech lat. Mimo iż trochę nieaktualne, warte wciąż odsłuchania.  





Na koniec jeszcze mały prezencik, czyli dodatkowy otwór z winylowej wersji I Forget Where We Were. Dla bezpłytowców dostępny niestety tylko w jakości youtuba, ale i tak ciężko o obojętność:


Obsługiwane przez usługę Blogger.