środa, 21 stycznia 2015


Jak znaleźć dobrą muzykę? Niby to teraz najprostsza rzecz świata. Nieskończony internet. Algorytymy, które rozpoznają twój gust i podsuwają coraz to nowe kąski. You tube, last.fm, spotify pomagają w kilka sekund dotrzeć  do muzyki trafionej w twoje gusta. Bo podobnej do tego, co słuchasz wcześniej, a wiadomo, że lubimy, co znamy. Ale co jeśli potrzebujemy czegoś zupełnie nowego? Jeśli nudzi nas znane? Jak nie przegapić czegoś, co dla nas może stać się piękne i ważne, ale co nijak ma się do tego, co było piękne i ważne dotychczas?

Mama wychowała mnie z radiem. I to właśnie do dziennikarzy radiowych miałam zawsze największe zaufanie, jeśli chodzi o muzyczne rekomendacje. Podobała mi się też forma – słuchanie gadania, opowieści o muzyce, płytach, utworach. Opowieści, które jeszcze bardziej wzmagały niecierpliwość i pokusę słuchania.



Moim pierwszym idolem był Paweł Kostrzewa, którego audycję „Trójkowy Express” potrafiłam niemal w całości nagrywać na kasety. Do dziś serce mi się kraje na wspomnienie jego głosu, pasji i emocji, które towarzyszyły mi każdego wieczoru. Dwie godziny audycji siedziałam przy radiu i pilnowałam i czatowałam. Aż po kilku latach Paweł Kostrzewa zniknął w jednym z trójkowych przewrotów. Potem pojawiał mi się kilka razy, a to w postaci recenzenta na Onecie, a to prowadząc audycję południowo-konkursową w radiowej jedynce. Nigdzie jednak nie w takiej formie, by móc dalej dać się prowadzić. 

Czarną dziurę po Pawle Kostrzewie wypełnił fantastyczny Bartek Czarkowski. Najpierw w Czwórce (czy jak tam to radio się wtedy nazywało. Bis?), potem zaczarował Roxy i przez te kilka miesięcy, kiedy był dyrektorem muzycznym tej stacji miałam wreszcie swoje radio. Pamiętam audycje Bartka, ale pamiętam też zachwycającą playlistę, w ciągu dnia znienacka można było usłyszeć utwory wyciągnięte z dalekich płyt, wcale nie singlowe, obejmujące wszystkie gatunki muzyki ogólnie niezależnej (nawet wyklęty zazwyczaj przez radio hip-hop). To był ostatni czas kiedy radio miałam włączone non stop. A potem przyszyły feralne święta i Bartek Czarkowski z radia zniknął. Rozpoczął się gwałtowny zjazd radia Roxy, aż po ostateczny finał i radio rock, któremu komentarz lepiej odpuścić.


Zostałam na kilka lat wyrzucona za burtę. Czytałam jakieś blogi, szukałam rozsądnych recenzji w czasopismach (swoją droga, to zaskakujące, że rynek czasopism muzycznych w Polsce wciąż tak ubogie i że –  poza „Tylko Rock”, które nie do końca trafia w moje gusta i wydawanym nieregularnie i coraz w to nowych odsłonach „Lajfem” - po prostu nie istnieje),  testowałam rekomendacje last.fm, przesłuchiwałam playlisty na 8tracks. Największą kopalnią muzyki okazały się soundtracki do seriali. Przede wszystkim do „O.C.”, nowoczesnej wersji „Beverly Hills 90210”. Sam serial raczej wstyd przyznać, że się oglądało. Pojawił się jeszcze w czasach, gdy seriale nie były genialne i nie wzbudzały zachwytów. W „O.C.” absurdy i pretensjonalność scenariusza aż bolały, a największą atrakcją było śledzenie wysiłków ekipy filmowej, by ukryć niedostatki wzrostu głównego bohatera względem jego wysokiej ukochanej. A jednak, ścieżka dźwiękowa to był geniusz. W serialu usłyszałam po raz pierwszy w życiu The Walkmen, Sufjana Stevensa, of Montreal czy Modest Mouse. O ile słuchanie Pawła Kostrzewy wyznaczało mi kierunek muzycznych poszukiwań, na podstawie „O.C.” zbudowałam sobie bazę i punkt odniesienia. Zespoły, które wtedy poznałam do dziś nie ustępują z mojego osobistego podium. Podobnie pierwsze sezony brytyjskiego „Skins”, które odkryły m.in. Micah P. Hinsona, za co będę wdzięczna i zachwycona dozgonnie.
I wszystko pięknie, ale wciąż brakowało, żeby ktoś do mnie gadał.

Więc gdy odnalazłam Song, by Toad, odnalazłam swoją muzyczną krainę wiecznej szczęśliwości.



Song, byToad to cały pakiet. Muzyczne all inclusive. Matthew Young (Mr Toad), który jest odpowiedzialny za to całe zamieszkanie, mieszka w Edynburgu. Tam  ok. dekadę temu zaczął pisać bloga. Potem nagrał pierwsze podcasty (moje radio!), mniej więcej godzinne audycje, 10 piosenek i gadanie z ginem w ręce. Jak sam wspomina, to były złote czasy blogowania, kiedy takie pisanie faktycznie coś znaczyło i dawało dostęp do muzyków. A może po prostu w Edynburgu jakiś taki klimat, że łatwo spotkać tych co grają. A może po prostu tacy się najzupełniej przypadkiem znajomi trafili. W każdym razie, dostęp do artystów pozwolił na kolejną inicjatywę – Toad Sessions. Zaproszeni muzycy grają kilka swoich utworów w dużym pokoju u Matthew, a potem razem z nim prowadzą podcast, polecając piosenki, ale też opowiadając o muzyce swojej i nie tylko. Kiedyś nie interesowałam się zbytnio kulisami muzyki, której słuchałam. Może zraziłam się pobieżnymi wywiadami, na które miałam nieszczęście trafiać. Sama siebie przekonałam, że wolę nie wiedzieć nic, ani jak kto wygląda, ani co ma do powiedzenia, ani jaka historia stoi za tym, czego słucham. 

Rozmowy przeprowadzone w ramach Toad Session zmieniły moje podejście. Stały się jedną z czołowych inspiracji i sposobem na gorsze dni i zwątpienie. Różne drogi, różne sposoby rozumienia i wykorzystywania kreatywności, różne życiowe podejście, różne idee. Upakowane w pogawędkę przy drinku.


Old Earth - The Rest Who Cares (Toad Session) from Song, by Toad on Vimeo.

Ostatecznie, jak się wszystkiego nazbierało, trochę przypadkiem, pojawiła się też wytwórnia Song, by Toad. Wciąż niewielka, ale z coraz szerszym repertuarem artystów. Z coraz to różniejszych bajek, więc nuda nie grozi.


Dla mnie najwięcej radości od Song, by Toad płynie z podcastów (czy z racji nazwy całego przedsięwzięcia: toadcastów), których do dziś powstało powyżej trzystu. Moje nowe radio to mnóstwo znakomitej muzyki. Ale to też nieposkromione monologi, gdzie Matthew między barwnymi przekleństwami, żartami i złorzeczeniem na swój własny radiowy (anty)profesjonalizm, wykłada swoją muzyczna filozofię. Że obcowanie z muzyką, tak jak z każdą inną sztuką, może wymagać wysiłku po stronie odbiorcy, by móc przyjąć ją w pełni.

Zazwyczaj nie kwestionuje się zasadności większego skupienia, poświęcenia czasu na odkrycie pełnej wartości dzieł malarskich, teatralnych, rzeźby, instalacji czy literatury (tej „wyższej” oczywiście). Tymczasem wartość muzyki (popularnej) zostaje oszacowana zazwyczaj pod wpływem szybkich, instynktownych reakcji. Tak lub nie, lubię – nie lubię. Traktując muzykę jako element tła, towarzyszącego naszemu życiu jak soundtrack w filmie, odmawiamy sobie intelektualnego wysiłku, który mógłby odkryć przed nami nowe sposoby jej doświadczania. Czasem coś, co w pierwszym odruchu może budzić nas sprzeciw (głównie dlatego, że nieznane i nowe), dopiero z czasem może odkryć przed nami swoją drogocenność.


Matthew wkurza się, że ludziom nie chce się wysilić choć trochę, by dostrzec w muzyce to, co on dostrzega. Nie owija w bawełnę, przekonany o swojej racji. I dobrze, bo w większości faktycznie racji ma bardzo dużo. Swoją szczerością i bezpośredniością  zdobył moje całkowite zaufanie. W tej chwili przyjmuje jego muzyczne opinie w ciemno, ufam w jego gust czasem bardziej niż w swój. Więcej: sprawił że zrobiłam ostateczny rachunek sumienia i pożegnałam się z końcu z muzycznym piractwem. Teraz tylko wstyd, że tyle lat to trwało (przy cały czas deklarowanym zamiłowaniu do muzyki, zamiłowanie do torrentów było bardzo błyszczącą hipokryzją). Pod wpływem Toadcastów powróciła przyjemność słuchania wywiadów z artystami (polecam całą serię Toad Sessions, zwłaszcza 290– Old Earth), przekonałam się, że wyrażanie złości może być motywujące (Toadcast 281 o wszystko mówiącej nazwie Hatecast – trochę przewrotnie poprawia mi humor), no i pożegnałam się ze słuchaniem The Streets (które Mr Toad odsłuchał po latach no delikatnie mówiąc nie wszystkie miłości wytrwają próbę czasu). Zmiany i rewolucje. Dużo rzeczy do słuchania i dużo do myślenia.


Choć nie każdemu może pasować sposób przygotowania i prowadzenia podcastów, zachęcam by przyjrzeć się działalności Matthew. Posłuchać wywiadów. Zajrzeć na stronę wytwórni, w której katalogu same cuda i skarby.  Poczytać bloga, sprawdzić co się w muzyce dzieje. Ok, większość może wydać się trudna na początku. Albo trochę dziwna. Dość rzadko można znaleźć tam szeroko rozpoznawane nazwiska –  jeśli chodzi o muzykę popularną Mr Toad sam stwierdza, że „stracił zainteresowanie”. Bo „mamy tylko określony czas, który możemy poświecić muzyce i przez ostatnie lata byłem tak skoncentrowany na bardziej nieznanych rzeczach, że muszę przyznać zabrakło czasu na te bardziej znane. Ale nie mam poczucie, że cokolwiek tracę. (…) przez większą część czasu czuję się szczęśliwy poruszając się po obrzeżach

Song, by Toad - na razie nigdzie lepiej nie znalazłam. I w sumie nie szukam. Bardzo szczęśliwie siedzę w archiwum i nadrabiam zaległości.


podcasty blog toad sessions wytwórnia

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Obsługiwane przez usługę Blogger.